Udajemy, że jesteśmy bezpieczni
Szkolenie to podstawa bezpieczeństwa. Zawsze powtarzałem i powtarzać będę: kto nie ćwiczy, ten nie umie – przekonuje pułkownik Krzysztof Przepiórka. – Jeśli chcemy mieć pewność, że poradzimy sobie w sytuacji kryzysowej, musimy wcześniej ją przećwiczyć. Ograniczamy się do tego, co niezbędne i wynika z przepisów prawa, a to zbyt mało – zwraca uwagę instruktor technik antyterrorystycznych.
O tym, jak istotne jest szkolenie zarówno kadr w budynkach użyteczności publicznej (szkołach, bankach, hotelach, urzędach), jak i wszystkich obywateli, którzy mogą przypadkiem znaleźć się w zagrożeniu, opowiedział w wywiadzie udzielonym Monice Mamakis.
Czy Polska jest krajem bezpiecznym?
Nie chciałbym być źle zrozumiany, ale co w obecnych czasach znaczy „kraj bezpieczny”? Za naszą wschodnią granicą toczy się wojna, która trwa już ponad półtora roku i jej końca nie widać. Nie wiadomo, jak i kiedy się skończy. To jest realne zagrożenie i powinniśmy być przygotowani, a według mnie nie jesteśmy.
Co w takim razie powinniśmy zrobić?
Tak prywatnie? Choćby spakować plecak ewakuacyjny.
Pan taki ma?
Oczywiście. Stoi zawsze w tym samym miejscu.
I co pan w nim umieścił?
To co najbardziej potrzebne, w tym rzecz jasna dokumenty, by przeżyć pierwsze dni: apteczka, przedmioty higieny osobistej, żywność i woda oraz rzeczy umożliwiające znalezienie bezpiecznego schronienia i komunikację. A pani taki plecak ma?
Nie, ale za to mam w domu dwie gaśnice i wiem, co zabrałabym ze sobą w razie pożaru.
I co by to było?
Poza dzieckiem i psem, co wydaje się oczywiste, byłyby to dokumenty, laptop, zdjęcia rodzinne i miś, którego dostałam od mamy, gdy byłam dzieckiem.
W razie pożaru domu to może i by wystarczyło. Ale gdyby trzeba było dom opuścić na dłużej, tak jak musieli to zrobić nasi sąsiedzi zza wschodniej granicy, to raczej nie bardzo. A co zabraliby ze sobą pani dziecko i mąż? Też o tym myśleli?
Nie sądzę. Nigdy z nimi nie rozmawiałam na ten temat. Wszyscy czujemy się raczej…
…bezpiecznie? Większość z nas tak się czuje, moim zdaniem nieco bezpodstawnie.
Na swoją obronę przyznam, że wchodząc do miejsca takiego jak galeria handlowa, szczególnie taka, w której jeszcze nie byłam, mam w zwyczaju rozejrzeć się, gdzie są wyjścia ewakuacyjne. To obsesja czy raczej zdrowy odruch?
Żadna obsesja, tak powinniśmy robić. To zwykły zdrowy pragmatyzm. Dla własnego komfortu zawsze trzeba sprawdzić drogi ewakuacyjne i wyjścia awaryjne. W tym względzie nie jesteśmy wyedukowani. Ludzie zazwyczaj uważają, że coś złego spotyka innych, nigdy nas.
Czy uważa pan, że jako społeczność w sytuacji zagrożenia, np. w razie pożaru czy powodzi, poradzilibyśmy sobie?
Uważam, że niewiele potrafimy. I dlatego tak dużo mówię o potrzebie szkoleń prowadzonych od podstaw już w szkołach podstawowych, byśmy z czasem nabrali zdrowych nawyków. Nauka ewakuacji prowadzona jest wyłącznie dlatego, że wymagają tego przepisy przeciwpożarowe. To zdecydowanie za mało. Nie nadążamy jako społeczeństwo za zmieniającym się światem. Pożar to przecież niejedyne zagrożenie, a nawet i w tym przypadku nie potrafimy zachować się prawidłowo.
Prawidłowo, czyli jak?
Posłużę się przykładem. Wyobraźmy sobie pożar w typowej polskiej szkole. Klasycznej „tysiąclatce”, jakich w naszym kraju jest wiele. Ile osób może być w takiej placówce w tym samym momencie?
Nie wiem, może pięćset?
Owszem, a może być nawet osiemset, a w dużym mieście jak Warszawa nawet tysiąc. Przyjmijmy jednak, że będzie to osiemset osób. Dzieci w niej wiedzą, bo powiedziano im, że w przypadku alarmu pożarowego (a zakładamy, że potrafią rozpoznać jego sygnał, co wcale nie jest oczywiste) mają razem z nauczycielem spokojnie udać się na miejsce zbiórki. Ale gdzie zaplanowano zbiórkę?
Zapewne na boisku szkolnym?
Tak, tak jest najczęściej. Proszę sobie wyobrazić osiemset osób, albo i więcej, stojących na stosunkowo niewielkim boisku. Wiemy, że to nie są ćwiczenia, i mamy do czynienia z prawdziwym dużym pożarem. Ogień sięga miejscami ponad dach budynku, nagle wieje wiatr i dym kieruje się w stronę boiska. Co wówczas się dzieje?
Zgaduję, że wszyscy rzucają się w stronę wyjścia?
Właśnie tak. Wyjście może być jedno, jakaś mała furtka. I zamiast sprawnej ewakuacji nieszczęście gotowe. Bo komuś wcześniej zabrakło wyobraźni, a w ostatecznym rozrachunku ludziom, czyli w przypadku tej hipotetycznej szkoły, zabrakło wiedzy kadrze pedagogicznej. Zawsze powtarzałem i powtarzać będę: kto nie ćwiczy, ten nie umie. W polskich szkołach nie ćwiczy się umiejętności ewakuacji w razie różnego rodzaju zagrożeń. Nie ma też zwyczaju, by zamiast jednego miejsca zbiórki było ich kilka. Jeśli bowiem będzie to atak szaleńca z bronią, to wiele osób zgromadzonych w jednym miejscu jest wymarzonym dla takiego przestępcy celem. Opiekunowie znają tylko podstawowe zasady bezpieczeństwa, nie wiedzą, że mogą wykorzystać do pomocy tzw. naturalnych liderów.
Kto jest naturalnym liderem?
Bardzo często jest nim największy łobuz w klasie. Dziecko być może niesforne, ale często odważne i mające posłuch u innych. To w nim nauczyciel może znaleźć wsparcie, pomoże mu opanować osoby, które wpadły w panikę. W razie ataku furiata pomoże choćby zablokować drzwi.
Według pana szkoły powinny prowadzić zajęcia dotyczące umiejętności odnalezienia się w różnych sytuacjach zagrożenia, np. w przypadku ataku terrorystycznego. Nie ma pan jednak wrażenia, że to trochę przesada. Po co straszyć dzieci?
Bo takie rzeczy na świecie się dzieją. I nie ma powodu, by nie wystąpiły się w Polsce. Mam wrażenie, że my na dzieci chuchamy i dmuchamy. Trzeba je chronić, to oczywiste, ale trzeba je też przygotować na różnego rodzaju trudne sytuacje. To, czego nauczymy ich za młodu, może im się przydać w dorosłym życiu.
Cały system edukacji powinien przygotowywać do tego, by radzić sobie z takimi przypadkami jak pożar, trzęsienie ziemi czy choćby atak uzbrojonego człowieka. Moim zdaniem co najmniej raz w miesiącu powinny odbywać się zajęcia praktyczne. W szkołach, na uczelniach, w instytucjach użyteczności publicznej – wszędzie tam, gdzie w tym samym czasie przebywa wiele osób.
Wyobraźmy sobie, że ktoś grozi zamachem bombowym w jednym z biurowców, drapaczy chmur, każdy po kilkanaście albo i kilkadziesiąt pięter. Co zrobią ludzie pracujący w takim miejscu? Czy będą potrafili się ewakuować tak, by nawzajem się nie stratować?
To zależy od tego, czy wpadną w panikę, czy też zachowają zimną krew, bo wcześniej przeszli właściwe kursy. To z kolei zależy od tego, na ile świadome są firmy, które tych ludzi zatrudniają, ale też zarządcy budynków, gdzie mieszczą się biura.
Trochę ma też znaczenie pewnego rodzaju odwaga u zarządców takich budynków polegająca na tym, że nie będą się bali prowadzić odpowiednich szkoleń. Nawet mimo marudzenia najemców, że praca, że szkoda czasu, że terminy gonią… Podejmą to wyzwanie. Jest jeszcze jeden ważny aspekt – by takie szkolenia miały sens, muszą być wspólnym działaniem najemcy, firmy fizycznie ochraniającej budynek i zarządcy. Wszystkie tryby muszą wspólnie zadziałać.
Moje doświadczenie pokazuje, że nie umiemy sobie radzić w sytuacjach zagrożenia. Niejednokrotnie podczas szkoleń spotykałem ludzi, którzy wiedzieli, że są prowadzone ćwiczenia, a i tak postępowali chaotycznie, ulegając emocjom. Strach pomyśleć, co się stanie, gdy faktycznie będą musieli się ewakuować, np. z płonącego wieżowca. Kiedy rozmawiam z firmami zainteresowanymi szkoleniem pracowników, powtarzam do znudzenia: jeden kurs nie wystarczy. Trzeba ćwiczyć, powtarzać, trenować. Kiedy czujemy się zagrożeni, jedynie wypracowane w czasie szkoleń nawyki mogą nas uratować. Zresztą widzę to na własne oczy. Każde kolejne szkolenie tych samych ludzi powoduje, że radzą sobie coraz lepiej. I co najważniejsze, ci ludzie muszą znać najważniejszą regułę w sytuacjach, gdy zagrożeniem jest nie żywioł, a inny człowiek.
Jaka to reguła?
By nie zgrywać bohatera. Zasada jest prosta, najpierw uciekamy. Jeśli ucieczka nie jest możliwa, chowamy się. Walkę podejmujemy wtedy, gdy nie możemy ani uciec, ani się ukryć. I tego uczę m.in. na kursach prowadzonych dla firm. Zawsze też zachęcam: robicie spotkanie integracyjne? To zamiast tradycyjnej popijawy, bo nie oszukujmy się często tak wyglądają takie spotkania, zróbcie kurs obrony cywilnej, może być np. z paintballem. I faktycznie są firmy, które tak właśnie robią. To świetna zabawa, ale i nauka. Zajęcia z obrony cywilnej były kiedyś prowadzone w szkołach, teraz ich nie ma. Lepiej, gorzej, ale były. W efekcie ludzie nie potrafią udzielić nawet pierwszej pomocy. Już nie mówię o tym, żeby znali się na medycynie pola walki, ale by chociaż umieli prawidłowo przeprowadzić resuscytację czy zatamować krwotok.
Takie szkolenia czy kursy powinny być rozwiązaniami systemowymi, propagowanymi przez państwo. Tymczasem tak nie jest. Odgórny wymóg systemowy mógłby się też łączyć z przyznawaniem np. odpowiednich certyfikatów. Zarządcy różnego rodzaju budynków, np. biurowców, mogliby otrzymywać certyfikat typu bezpieczny biurowiec, bezpieczna szkoła. To by znaczyło, że ludzie w nich się znajdujący, ale też zarządzający obiektami przeszli odpowiednie szkolenia. Mogłoby się to wówczas przełożyć korzystnie na cenę najmu w przypadku nieruchomości komercyjnych. Uważam też, że taki certyfikat mógłby zniechęcić potencjalnych złoczyńców.
W jaki sposób?
Choćby w taki, że ewentualny napastnik będzie wiedział, że w danym biurowcu pracują ludzie, którzy potrafią działać zamiast bezczynnie się przyglądać z nosem przylepionym do szyby, nagrywając wszystko na komórkę.
Mówimy o sytuacji, w której wszyscy obecni na miejscu ludzie są nieprzypadkowi. Tymczasem choćby w hotelach czy ośrodkach wypoczynkowych mamy do czynienia z osobami, które znalazły się w nich na przykład po raz pierwszy. Co wówczas, jak zadbać o ich bezpieczeństwo?
Zacznijmy od tego, że gdyby ci ludzie, goście hotelu czy pensjonatu, przeszli szkolenia w swoich firmach, to już byłoby coś. Mieliby świadomość, co mogą zrobić w razie zagrożenia, umieliby opanować emocje, wchodząc, np. do hotelu, sprawdziliby, gdzie są drogi ewakuacyjne, umieliby pomóc poszkodowanym. Faktem jest jednak, że na to obsługa hotelu liczyć nie może i nie powinna, sama musi być więc wyszkolona.
A jest?
Z tym bywa różnie. Rzecz jednak nie w braku świadomości zarządców hoteli, ale w dużej rotacji kadr wynikającej choćby z sezonowości zatrudnienia. Znam też przykłady budujące, takie jak jeden z dużych hoteli pod Warszawą czy duży kompleks wypoczynkowy w Bieszczadach. Tam szkolimy regularnie. Każdy, kto pracuje w hotelu – od dyrektora najwyższego szczebla, przez kucharzy, po personel sprzątający – powinien wiedzieć, co robić w razie ataku terrorystycznego, napadu lub pożaru. Role powinny być podzielone, tak jak to dzieje się na dużych statkach wycieczkowych, gdzie załoga wie, co w którym momencie ma robić. Trudność polega na tym, o czym wcześniej wspomniałem: w takich miejscach kadra często się zmienia, a tu ma znaczenie perfekcyjne opanowanie swojej roli.
Jakiego rodzaju instytucje w naszym kraju są najlepiej przygotowane na ewentualny atak, np. terrorystyczny lub podobne zagrożenie?
Nie będzie zapewne zaskoczeniem, jeśli powiem, że obiekty infrastruktury krytycznej. Wszelkiego rodzaju stacje uzdatniania wody, instalacje przesyłowe, gazownie, elektrownie itp. Obsługa tego typu obiektów zna procedury, a obiekty są chronione.
A urzędy publiczne czy np. placówki bankowe?
O urzędach trudno mi się wypowiadać, a placówki bankowe mają odpowiednie zabezpieczenia. Pracownicy przebywający w salach operacyjnych są regularnie szkoleni. Wiedzą, jak mają się zachować. Inna rzecz, że napady na banki czy poczty nie zdarzają się w naszym kraju często, choć występują. Ważne jest to, że nie giną w nich ludzie. Ostatnim, w którym doszło do ofiar śmiertelnych, był napad, który miał miejsce ponad 20 lat temu. Tamta sytuacja była jednak nietypowa (mowa o napadzie na Kredyt Bank w marcu 2001 r., którego dokonali pracownicy agencji chroniącej bank – przyp. red.). Pracownicy banków są szkoleni, by nie dyskutować z napastnikiem. Warto wiedzieć, że napad rabunkowy statystycznie trwa 90 sekund, i należy zrobić wszystko, by nie dopuścić do wzięcia zakładników. Dlatego najlepiej nic nie robić. Oddać pieniądze i pozwolić napastnikowi wyjść. W żadnym wypadku nie udawać bohatera. Tego m.in. uczę na moich szkoleniach. ⦁
Podpułkownik Krzysztof Przepiórka
instruktor technik antyterrorystycznych, spadochroniarstwa, strzelectwa, narciarstwa. Absolwent kursu antyterrorystycznego w Stanach Zjednoczonych (Special Training Group) oraz kursu International Bodyguard Association (Wlk. Brytania). Obecnie prowadzi firmę szkoleniową SpecAudyt.